26 lutego 1944 r. ukraińscy oprawcy z UPA przywieźli 28 Polaków wyłapanych w Wiśniowcu Starym pod las na północny wschód od Wiśniowca, do wsi Krzywczyki w pow. krzemienieckim.
Ulokowano ich w gospodarstwie ciotki przywódcy bojówki z Wisniowca – Mychajły Prociuka. Tam zaproponowali dwóm Polakom układ – Józefowi Stemplowskiemu, by zarąbał siekierą Józefa Królikowskiego, wówczas darowane będzie życie jemu i jego dzieciom. Stemplowski odmówił, tak samo Królikowski. Ukraińcy odmowy nie przyjęli – 28 Polaków zostało zaprowadzonych do położonej 50 m dalej studni osadnika.
Zaczęła się rzeź… Zarąbano siekierami najpierw mężczyzn, potem kobiety, na końcu dzieci. Ciała bestialsko zamordowanych ofiar rezuni wrzucili do studni o głębokości około 70 m. Tego dnia w Krzywczykach łącznie zginęło 75 Polaków.
Na sowieckim procesie w sierpniu lub wrześniu 1944, Mychajło Prociuk, organizator zbrodni zeznał, że – „najpierw rąbano ręce i nogi, żeby polska morda dłużej się męczyła”.
Tego samego dnia we wsi Chlebowice Świrskie pow. Przemyślany Ukraińcy zamordowali 67 Polaków.
Parę dni wcześniej ucierpiał Wiśniowiec Nowy w powiecie krzemienieckim. Ukraińcy wdarli się do klasztoru i dokonali rzezi zgromadzonych tam 300 – 400 Polaków, głównie uciekinierów z sąsiednich wsi. Zakonników powiesili na sznurach i ręcznikach a w bok wbili im metalowe pręty. Natomiast we wsi Wiśniowiec Stary wymordowali w kościele i organistówce co najmniej 182 Polaków; około 100 osób spalili w kościele św. Stanisława Biskupa Męczennika z 1756 roku.
Wspomnienie Marii Adaszyńskiej:
„W chwilę później banderowcy wdarli się na chór i wymordowali wszystkich, których tam zastali. Kilka osób zrzucili na posadzkę w kaplicy. Do mnie dochodziły krzyki, płacz, jęki mordowanych, swąd palących się ubrań i ciał. Widziałam jak banderowiec bił kobietę w ciąży. Kobieta była z małą dziewczynką, cztero może pięcioletnią. Dziecko strasznie płakało ze strachu. Na jego oczach bandyta przebił matkę nożem. /…/ Na korytarzu leżał zamordowany Franek Kobylański z Pankowic. Miał poobcinane uszy i nos, na czole wycięty krzyż i ściągniętą skórę z palców u rąk”.
W taki sposób właśnie Ukraińcy i ich bandy UPA walczyli o „niepodległosć” z polskimi bezbronnymi kobietami i dziećmi!
Maria Stemplowska – Niezgoda, która cudem przeżyła rzeź po kilkumiesięcznych staraniach u władz sowieckich, 28 października 1967 r. doczekała się wzniesienia obelisku w Wiśniowcu Starym, w miejscu studni, do której oprawcy wrzucali ciała pomordowanych. W 1996 r. pani Maria ponownie odwiedziła to miejsce i umieściła przy pomniku krzyż. Największa zbiorowa mogiła wymordowanych Polaków z Wiśniowca Nowego nigdy nie została upamiętniona i oznaczona. Znajduje się ona na miejscowym cmentarzu porośnięta krzakami.
25 lutego 1945 r. we wsi Zaleszczyki Małe w powiecie Buczacz Ukraińcy zamordowali 39 Polaków, w tym rodziców z 7 dzieci w wieku od 8 miesięcy do 17 lat. Morderstw dokonywali przy użyciu siekier, noży i bagnetów. Tylko jedną osobę zastrzelili. Była to 80-letnia Maria Misztal.
Relacja Krystyny Szewczuk-Zyss:
„Zostali zamordowani (rozstrzelani) moi krewni dziadek Szewczuk Józef, babcia Antonina Szewczuk zd. Kłos oraz ich dzieci Michał Szewczuk i Janina Szewczuk. Przeżył mój tata Stefan i jego brat Jan ponieważ dzięki Bogu nie było ich w domu byli na wojnie. Ich siostra Katarzyna też przeżyła, ponieważ tę noc spędziła w Jazłowcu u mojej mamy, która wraz ze swoimi rodzicami i rodzeństwem w dzień 24 lutego po nie przespanej nocy z 23/24 lutego 1945r (już wtedy banderowcy byli w Zaleszczykach Małych ale tylko narobili dużo hałasu i straszyli Polaków) uciekli do miasta”.
Czesław Niewiadomski pochodzący z Zaleszczyk stracił część rodziny podczas rzezi wołyńskiej. Do dziś nie może zrozumieć okrucieństwa Ukraińców i nie akceptuje polskich gestów wobec Ukrainy.
Relacjonuje Apolinary Kuliczkowski z Jazłowca:
„Pewnej nocy wczesnego przedwiośnia 1945, stojąc na swojej zmianie, usłyszałem jak gdyby strzały karabinowe. Wydawało mi się, że pochodzą one z kierunku Małych Zaleszczyk, wioski położonej około 1,5 km na zachód od Jazłowca, w której zamieszkiwało kilka rodzin polskich. Podskoczyłem na placówkę i zawiadomiłem o tym zebranych tam wartowników. Wszyscy zaczęliśmy nasłuchiwać. Ponieważ noc była dżdżysta, to jedni mówili, że to strzały, inni, że to wiatr stuka blachą na kaplicy cmentarnej, bo placówka nasza znajdowała się nad rzeczką między cmentarzem jazłowieckim a browarskim (Browary, część Jazłowca, były w tym czasie oddzielną wsią). Nad ranem goniec na koniu przyniósł hiobową wieść. Wszyscy Polacy w Małych Zaleszczykach pomordowani. Około południa przywieźli zmasakrowane zwłoki, leżące rzędem na kilku furmankach. Widok był przerażający. To nie były trupy. To były szczątki rozszarpanych, nie wiadomo jakich istnień ludzkich. Odbył się uroczysty, ale w grobowym nastroju pogrzeb na jazłowieckim cmentarzu. Wszystkich pochowali w zbiorowej mogile”.
………………
21 marca 2017 r. IPN opublikował komunikat o zakończeniu śledztwa w sprawie zbrodni ludobójstwa dokonanej w okresie od 1940 r. do marca 1945 r. na terenie pow. Zaleszczyki (woj. tarnopolskie) przez nacjonalistów ukraińskich:
„Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu we Wrocławiu zawiadamia wszystkich pokrzywdzonych, że prokurator Komisji 27 lutego 2017 r. umorzył śledztwo S.74/02/Zi w sprawie zbrodni ludobójstwa, dokonanej w okresie od 1940 r. do marca 1945 r. na terenie ówczesnego powiatu Zaleszczyki, woj. tarnopolskie, przez nacjonalistów ukraińskich na obywatelach narodowości polskiej w celu wyniszczenia tej grupy narodowościowej, w wyniku czego zamordowano nie mniej niż 439 osób – tj. przestępstwa z art. 118§1 k.k. – wobec niewykrycia sprawców przestępstwa (art. 322 § 1 kpk)”.
A sprawcy paradują w mundurach UPA na ukraińskich uroczystościach i świętach państwowych.
W nocy z 22 na 23 lutego 1944 r. we wsi Berezowica Mała pow. Zbaraż Ukraińcy dokonali rzezi ludności polskiej. Za pomocą rożnych narzędzi stosując bestialskie tortury, podpalając, zamordowali co najmniej 131 Polaków a 20 poranili.
Następnego dnia rano popalone trupy pozbierano w prześcieradła, włożono do prowizorycznie wykonanych trumien i tak pochowano. Pozostali przy życiu musieli zdążyć z pochówkiem za dnia, by nie nocować we wsi ze względu na grożące niebezpieczeństwo.
Większość ocalonych schroniła się w Tarnopolu. Część z uciekinierów udała się do pobliskiej Ihrowicy i padła ofiarą wigilijnego mordu UPA 24 grudnia 1944 roku.
Władysław Kubów; w: Komański…, s. 923 – 824:
„Liczne banderowskie bojówki, dobrze uzbrojone, przyjechały od strony granicy wołyńskiej (granica miedzy Dystryktem Ukraina a Generalną Gubernią). Najpierw zaatakowały polskie zagrody na przysiółku położonym około 1 km od wsi. Tu, by nie płoszyć śpiącej ludności we wsi, mordercy posługiwali się wyłącznie siekierami, nożami i bagnetami. I tak: Piotra Szewciuka porąbano na trzy części, Katarzynę Tomków, wdowę wraz z siedmiorgiem dzieci, zakłuto bagnetami, Janowi Nowakowskiemu odrąbano część głowy, a żonę zakłuto bagnetami. Podobnie wymordowano całą rodzinę Korylczuków: Prokopa, jego żonę Anastazję, i córki – Agnieszkę, Marię, Stefanię i małego wnuka Krzysia. Uratował się jedynie Władek Korylczuk, który po krótkiej walce wręcz, wyrwał się rezunom i zaalarmował całą wieś. Uciekł tylko w bieliźnie, a na dworze panował siarczysty mróz i śnieg był prawie po pas. Władek biegł przez całą wieś krzycząc „rżną”. Zatrzymał się aż na końcu wsi w leśniczówce. To właśnie dzięki niemu wielu ludzi zdołało się uratować. (…) Jego trzyletniego synka nadziano na bagnet i mimo krzyku dziecka, bandyci śmiali się i wymachując bagnetem mówili, że to jest polski orzeł”.
Maria Szpetkowska:
„Wujek Janek nie doszedł nawet do stajni, bo go zamordowano wcześniej, wzorując się na śmierci Jezusa: miał pięć ran zadanych nożami: na rękach, na nogach i w boku”.
Michał Budnik:
„Poszliśmy do spalonej obory, za nami poszło oglądać to straszliwe cmentarzysko więcej ludzi. Przystąpiono do wyciągania zwłok. Wydobyto ciała żony i syna Jana Ciurysa, żony i dwu córek Piotra Ciurysa, Józefa Saciuka, matki Hrycajki z małym dzieckiem, Agnieszki Pańczyszyn z córką, córki Sowińskiego, Anny Lewków, żony i dwójki dzieci Wojtka Dżygały, oraz czwórki moich dzieci i mojej żony. Niektóre zwłoki były tak spalone, że nie ustalono ich tożsamości”.
Józef Gap:
„Gdy doszedłem do zagrody Janka Nowakowskiego „Mojsa” zauważyłem, że leży on na drodze z żoną i dwiema kobietami: starą „Slińczychą” i jej córką Kaśką. Jaśko miał odrąbaną siekierą głowę. Poszedłem do domu Władka Korylczuka i zobaczyłem, że jego najmłodsza siostra Stefania leży przy domu pod oknem cała skłuta nożami. Wszedłem do mieszkania i zauważyłem kałuże krwi, obok siebie leżeli Prokop Korylczuk i jego żona Jadzia. Byli pocięci nożami. Na ławce leżała jedna z sióstr Władka – Marysia. Miała przebity bagnetami brzuch. Jęczała. W tym samym mieszkaniu pod łóżkiem leżał ranny Józef „Słunka”. Obok na łóżku siedziała Jadzia Gap, która miała 6 ran kłutych. Na drugim łóżku leżał martwy synek Władka Korylczyka, z przebitą nożem piersią. Franek „Omelan” został zamordowany w swoim mieszkaniu. Dom Janka Jędrzejka został spalony, a on z córką udusili się w płonącym budynku czadem. U Kwaśnickich 6 osób udusiło się w spichrzu. Na podwórzu u Jaśka Krąpca leżał, przebity bagnetem Janek Szymków i stara Ciuryńska”.
Nocą z 21 na 22 lutego 1944 roku we wsi Tuczna pow. Przemyśl Ukraińcy zamordowali około 40 Polaków, w tym 3-letnią dziewczynkę poćwiartowali siekierą. Wśród zamordowanych przez Ukraińców Polaków były małe dzieci.
Zginęli m. in.: Błaszczyszyn Katarzyna l. 30 i jej córka Stefania LAT 4 Górski Andrzej l. 28, Wojciech l. 16, Marcin l. 35, Anna l. 30, jej córka LAT 4 Górski Piotr l. 76, Rozalia l. 28, jej córka LAT 4 Górski Marcin l. 24, jego siostra Maria l. 17, Józef l. 32, Katarzyna l. 28 i córka Józefa LAT 7 Michał l. 35, Józef l. 69, Górniak Maria l. 45, Katarzyna l. 12, Grzeszczyszyn Jan l. 45, Iwaków Ignacy l. 72, Mikołaj l. 45, Ostaszewska Wiktoria l. 65, Katarzyna l. 19, Wojciech l. 19, Maria LAT 3 Anna l. 28, Anna II l. 35, Władysław l. 16, Słabicki Franciszek l. 29, Wojciech l. 5, Szpak Jan l. 63, Tur Katarzyna l. 63, Władysław l. 16, Winnicki Jan l. 32, Józefa l. 28
21 lutego 1944 r. w miasteczku Wiśniowiec Nowy pow. Krzemieniec Ukraińcy wdarli się do klasztoru i dokonali rzezi zgromadzonych Polaków, głównie uciekinierów z sąsiednich wsi; zakonników powiesili na sznurach i ręcznikach oraz wbili im w bok metalowe pręty; wymordowali ponad 308 Polaków.
Fałszywość i podstępność Ukraińców wobec polskiej społeczności nie mała żadnych granic. Najważniejsze dla nich było zamordować jak najwięcej Polaków, a przy tym sprawić im jak największe cierpienie. Ukraińcy przebrali się za sowieckich partyzantów broniących Polaków przed napadami UPA. W ten sposób wpuszczono ich do środka przez otwartą bramę. Natychmiast otworzyli ogień do witających ich i wierzących, że nadszedł ratunek. Po zabiciu wszystkich na dziedzińcu, ukraińscy oprawcy przystąpili do mordowania Polaków wewnątrz klasztoru i kościoła. Wdarli się też do zamku, ofiarą ich bestialstwa padło kilkaset osób, w tym obaj zakonnicy, przeor o. Kamil Sylwester i br. Cyprian. Uciec z pogromu udało się tylko nielicznym. Następnego dnia po mordzie napastnicy wrzucili ciała ofiar do jednej z piwnic i przysypali ziemią. Trupy zabitych na zamku pogrzebali w fosie zamkowej. Później przynieśli słomy do wszystkich obiektów i podpalili.
Mord w Wiśniowcu doskonale pamięta mieszkająca w odległym o 20 kilometrów Krzemieńcu – Irena Sandecka, która działała wówczas w Komitecie Opieki nad Uchodźcami:
„Doszły do nas wieści, że w podziemiach zniszczonej świątyni część ludzi w jakimś zasypanym pomieszczeniu cudem przeżyła i umiera z głodu. Poszłam wtedy do generała dowodzącego niemieckim garnizonem, ze złotym zegarkiem od pani Guzikowej, której rodzice mieszkali w Wiśniowcu z prośbą, by dał nam eskortę do Wiśniowca, tłumacząc mu o co chodzi. Generał zgodził się. Dał nam kilku ludzi, którzy pod dowództwem oficera pojechali ze mną i panią Guzikową do Wiśniowca. Oficer strasznie się bał. Niedawno pod Wiśniowcem zabito bowiem Niemca. Dojechaliśmy do zniszczonego kościoła i klasztoru bez przeszkód. Pani Guzikowa, która wszystkich znała chodziła po gruzowisku i krzyczała, ale żadnego odzewu na poszczególne nazwiska nie było. Towarzyszący nam oficer ocenił, że nie ma żadnych szans, żeby ktoś masakrę w Wiśniowcu przeżył. Wróciliśmy więc do Krzemieńca.
Po kilku dniach generał przysłał do mnie żołnierza z informacją, że w stronę Wiśniowca znowu jedzie grupa żołnierzy i jeżeli tylko chciałabym jechać do niego jeszcze raz, to mogą mnie zabrać. Od razu się zgodziłam i wzięłam ze sobą dwóch młodych dwudziestoletnich mężczyzn, pana Konopackiego, który pochodził z Wiśniowca i pana Kapuścińskiego, którego rodzice w nim mieszkali. Pojechaliśmy dwoma saniami. Żołnierzy, którzy okazali się Austriakami było sześciu. Najstarszy oficer miał 27 lat, a pozostali od 16 do 22 lat. Pod koniec wojny Hitler wojował już dziećmi. Zaprosili mnie do swoich sań i dzięki temu dowiedziałam się, że pochodzili z Wiednia z dobrych rodzin. Obiecali mi, że pomogą mi szukać moich Polaków. Ubrani w białe, maskujące kombinezony robili dobre wrażenie. Gdy podjechaliśmy pod kościół okazało się, że jest on jeszcze większą kupą gruzów niż w czasie naszej poprzedniej bytności. Część żołnierzy zostało na straży, a pozostali wraz ze mną weszli przez okno do piwnic pod kościołem. Świecąc latarkami weszliśmy najpierw do jednej piwnicy, która była pusta. Potem do drugiej, też pustej. Dopiero trzecia, znajdująca się pod głównym ołtarzem była zawalona gruzami, na których leżały ciała matki i dwojga dzieci. Głowa matki była zasypana gruzem i trudna do rozpoznania, podobnie jak trzymanego przez nią niemowlęcia. Nie przysypany był tylko chłopczyk, mający na oko jakieś siedem lat. Leżał z zamkniętymi oczami, uśmiechnięty, jakby spał. Oprawca musiał zabić go znienacka.
Wychodząc z piwnic kościoła bardzo serdecznie podziękowałam austriackim żołnierzom. Dzięki nim miałam spokojniejsze sumienie. Zrobiłam wszystko, by sprawdzić czy w Wiśniowcu ktoś ocalał z pogromu”.
Wspomnienia Marii Saluk:
„Wrocław dnia 3.04.1997 r. Urodziłam się w 1929 roku w Nowym Wiśniowcu w województwie tarnopolskim. Moja rodzina składała się z babci i dziadka (Michała i Wiktorii Radzimińskich – rodziców mamy), moich rodziców (Antoniego i Anny Saluków) oraz mnie i rodzeństwa (Tadeusza, Wandy, Walerii, Stanisławy, Marcina i Janiny). W 1942 roku w domu nie było brata Tadeusza oraz siostry Walerii, przebywających na przymusowych robotach w Niemczech. /…/ Mój ojciec pochodził z Podkamienia k./Brodów woj. lwowskie i miał tam matkę, Marię Schonert (nazwisko drugiego męża). Postanowił więc, ze wyjedziemy do Podkamienia, ponieważ jak mówił, jest tam więcej mieszanych rodzin ukraińsko – polskich. Rodzice mojej matki nie chcieli z nami jechać mówiąc: „my starzy nikomu krzywdy nie zrobiliśmy, więc i nam nikt krzywdy nie zrobi, nie zostawimy całego dorobku”. Niestety, w lutym 1944 roku zostali zamordowani przez banderowców, a ich ciała wrzucono do studni. Razem z dziadkami zostali zamordowani: Dudkowska Janina z dwójką dzieci i dwie rodziny Królikowskich (krewnych babci), razem 13 osób. W tym samym czasie zamordowano setki osób, ale ja nie pamiętam nazwisk. Po zamordowaniu dziadków dom podpalono, zresztą w tym czasie wszystkie domy polskie i żydowskie zostały spalone. Do pałacu Wiśniowieckich i do klasztoru oo. Karmelitów Bosych zwożono przez wiele dni słomę celem podpalenia, co zresztą zrobiono. Widziałam wypalone okna i okopcone mury”.
21 lutego 1944 r. we wsi Wiśniowiec Stary pow. Krzemieniec Ukraińcy wymordowali w kościele i organistówce co najmniej 182 Polaków; około 100 osób spalili w kościele św. Stanisława Biskupa Męczennika z 1756 roku.
Maria Adaszyńska, Eugeniusz Zawadzki:
„W chwilę później banderowcy wdarli się na chór i wymordowali wszystkich, których tam zastali. Kilka osób zrzucili na posadzkę w kaplicy. Do mnie dochodziły krzyki, płacz, jęki mordowanych, swąd palących się ubrań i ciał. Widziałam jak banderowiec bił kobietę w ciąży. Kobieta była z małą dziewczynką, cztero może pięcioletnią. Dziecko strasznie płakało ze strachu. Na jego oczach bandyta przebił matkę nożem. /…/ Na korytarzu leżał zamordowany Franek Kobylański z Pankowic. Miał poobcinane uszy i nos, na czole wycięty krzyż i ściągniętą skórę z palców u rąk”.
Jan Lis:
„W maju 1944 roku zostaliśmy ewakuowani do Wiszniowca. miasta położonego nad rzeką Horyń. Ewakuowano wszystkich mieszkańców wsi Palikrowy, bo w odległości trzech kilometrów przebiegała linia frontu wojsk Armii Czerwonej i wojsk Armii Niemieckiej. /…/ Którejś niedzieli wybrałem się z kolegami nad rzekę Horyń, by się pokąpać. Na przedłużeniu ulicy Kwacziwka była ulica Wesełiwka. Tędy szliśmy nad rzekę. W pewnym momencie zauważyłem wielu ludzi zgromadzonych na posesji spalonego domu. Ludzie gromadzili się koło studni, która była na tym terenie. Co się okazało? Koło studni stał żołnierz rosyjski, a w studni opuszczony na sznurach ojciec banderowca, który pomordował kilka rodzin polskich i wrzucił ich do tej studni. Jeden człowiek świecił do studni dużym lustrem odbitym światłem słonecznym. Temu w studni kazano wyciągać leżące tam ciała pomordowanych Polaków. Pierwsze ciało wyciągnięte należało do dziecka w wieku około jedenastu, może trzynastu lat. Lekarz wojskowy stwierdził, że to chłopiec. Ciało było już w stopniowym rozkładzie. Chłopczyk ten miał odrąbane stopy i załamaną czaszkę. Obok niego klęczała matka, poznała swego syna. Rzewnie płakała. Ukrainiec – ojciec tego bandyty – chciał uciec, ale żołnierz wystrzelił z karabinu w powietrze i kazał mu wrócić. Nie mogłem dłużej patrzeć i odszedłem. Mieszkając w Wiszniowcu, mieliśmy okazję zobaczyć ruiny spalonego polskiego kościoła. Oprowadzał nas polski nauczyciel z Palikrów, Tadeusz Pludra. Uczył on przed wojną mego brata Władzia i siostrę Józię. Wtedy byli obecni moja siostra Józia, Tadeusz Pludra, jego siostrzenica Wisia i ja. Stanęliśmy przed głównym wejściem do kościoła. Drzwi wejściowe były spalone, tylko przy zawiasach wisiały resztki zwęglonego drewna. Z wnętrza wydobywał się fetor. Pan Tadeusz Pludra powiedział, że to resztki rozkładających się niedopalonych ciał. Widok przygnębiający również był gdy spojrzeliśmy na Nowy Wiszniowiec za rzeką Horyń. Widać było drugi polski kościół, też spalony. Jego białe tynki nad oknami pokryły czarne smugi. Tam już nie byłem”.
Opis: słowa naocznego świadka.
Źródło: Mychajło Podworniak, Witer z Wołyni, (Winnipeg; Towarzystwo „Wołyń”, 1981):
„Po upływie terminu [nakazanego przeniesienia się ze wsi do miasta] „powstańcy” ukraińscy napadli na wsie, w jakich żyli Polacy i wszystkich, którzy nie uciekli do miasta, wymordowali [w oryg. wynyszczyły]. Wymordowali bez najmniejszego ludzkiego serca, bez jakiegoś ludzkiego sumienia. Zabijali małe dzieci, niedołężnych starców, zabijali każdego Polaka. Wszystkie polskie gospodarstwa spalili. Przypominam sobie, że tej samej nocy wyszedłem za swój sad na pole. Za górą leżała niewielka polska wieś. Teraz nad nią unosiły się kłęby czarnego dymu i ognia. Było słychać ryk chudoby, krzyk ludzi, karabiny strzelały. Tam odbywał się straszny sąd, zawitała wtedy furia zemsty, niemiłosierna ludzka nienawiść. Po prawej za lasem – drugi pożar, bo tam także na wpół polska wieś. Ja patrzę tam i serce moje rozdzierało się od bólu. Na moich oczach pisała się straszna historia naszej ziemi, pisała się krwawymi literami, pisała się niewinną krwią… I cóż są winne te maleńkie dzieci, kto zaczął i po co zaczął to straszne ludobójstwo”.
19 lutego 1944 r. we wsi Sosnów gm. Siennikowice pow. Podhajce, Ukraińcy zamordowali 6 Polaków, a we wsi Antonówka 22 rodziny.
1944, 25 luty – Pismo PolKO w Brzeżanach do Delegata RGO we Lwowie dotyczące tragicznego położenia wiejskiej ludności polskiej w powiatach Rohatyn, Podhajce i Brzeżany na skutek ataków band ukraińskich. Protokół spisany z Woźniakówną Kunegundą, lat 17, córką Stanisława Woźniaka, rolnika w Bieniawie, gm. wiejska Siemiakowice, pow. Podhajce w dniu 25 lutego 1944 r.:
„W sobotę 19 lutego 1944 r. terroryści ukraińscy napadli również na wieś Sosnów w gminie wiejskiej Siemikowca, powiat podhajecki, mianowicie na kolonię tej wioski. Tu obstąpili dom Czarneckiego, który jednak był zamknięty, ponieważ napad miał miejsce w nocy. Terroryści poczęli rzucać granaty ręczne przez otwór wyłamany przez nich w dachu blaszanym, od odłamków których zginął na strychu rolnik Czarnecki Franciszek, lat 60, rodzina którego nocowała gdzie indziej. Córka Czarneckiego Bronisława ukryta była w krytycznym czasie pod workami z cukrem. Napastnicy porwali cukier, Czarnecka zdołała jednak zbiec na podwórze i skryła się w budzie psa i tam ocalała. U wspomnianego Czarneckiego, pasiecznika, zginął też Woźny Emil, lat 21, z zawodu rolnik, który w krytycznym czasie krył się u swojego stryja. Po tych wyczynach udali się napastnicy do brata śp. Czarneckiego, z zawodu rolnika, którego spalili żywcem wraz z domem i z zabudowaniami gospodarczymi. Wraz z nimi spalił się Grodzki Zbigniew, z zawodu rolnik, lat około 24. Tego samego dnia udali się ci sami sprawcy do gospodarza Łoteckiego na kolonii, którego poranili wraz z żoną odłamkami granatu ręcznego. Mordy te trwały od godziny 22 do 2 w nocy”.
19 lutego 1944 r. Ukraińcy napadli na kolonię Karczunek w pow. Włodzimierz Wołyński. Polacy byli mordowani bez względu na wiek i płeć, domostwa grabione, obejścia palone.
Wspomnienia Kazimiery Kowalczyk z d. Czerwieniec:
„Pamiętam bardzo dobrze, że jeszcze przed rzezią do naszego domu przyszła nasza sąsiadka Ukrainka, niestety nie pamiętam dziś jak miała na imię i nazwisko. Wiem jednak, że jej dom oddalony był od naszego około 500 metrów, a jej syn miał na imię Wołodia i wiele razy bywał w naszym domu, bowiem zalecał się do mojej starszej siostry Marii. Ta dobra kobieta ukraińska tak ostrzegała moich rodziców: „Miewam złe sny, w których naszą kolonię i innych Polaków w okolicy, Ukraińcy też pomordują i nie zostawią was żywych. Lepiej gdzieś uciekajcie.”.
19 lutego 1944 r. z samego rana banda UPA zaatakowała naszą kolonię i jej polskich mieszkańców. Atak rozpoczął się od domu Wenenów!!! Pamiętam jak mój tato krzyknął do mamy: „Szybko zbieraj dzieci, bo napadła nas banda! Już pali się dom Anielki i Ignacego!” Mama zaraz zabrała nas na wóz, tam dała nam pierzyny i pędem, co koń wyskoczy uciekaliśmy do miasta Uściług. Gdy wyjeżdżaliśmy z naszego podwórka, dopiero wtedy na własne oczy zobaczyłam ten ogień, który już objął cały dom mojej cioci Anieli. Z stamtąd też dochodził straszny pisk, okrutnie męczonego człowieka, jeszcze nie wiedzieliśmy że właśnie mordują naszego wujka Ignacego, choć oczywiście domyślaliśmy się tego, ale i tak nie byliśmy im wtedy w stanie pomóc. Jak dziś pamiętam jak gwałtownie tato poganiał konia i jak szybko uciekaliśmy. Ten głęboki ślad w sercu, który towarzyszy mi już kilkadziesiąt lat, to prezent od ukraińskich siepaczy, niech im ziemia lekką będzie. Ponieważ konie niemal cwałowały i to przez cały czas, szybko dojechaliśmy do rogatek, wydawałoby się bezpiecznego dla nas miasta. Gdy oglądnęłam się do tyłu, to nad naszą kolonią, widziałam już bardzo dużą łunę ognia, wszystko się paliło, słyszałam też strzały karabinowe!!!
Moja ciocia Aniela Wenena, która przeżyła napad na ich dom, po wojnie w naszym domu opowiadała mi osobiście, jak Ukraińscy oprawcy napadli na nich, było to tak: „Ukraińcy o świcie podpalili nasz dom, gdy zobaczyłam ogień, zdołałam się ukryć w ziemiance. To był taki prowizoryczny schron, tymczasem mój mąż Ignacy nie zdążył się tam schronić, ponieważ był kaleką i miał jedną nogę drewnianą. Kiedy Ukraińcy go złapali, od razu zaczęli ostro przesłuchiwać. Wszystko dokładnie słyszałam, bowiem moje schronienie było niedaleko nich. Ukraińscy bandyci widząc, że jest w domu sam, zaczęli krzyczeć do niego wyraźnie zdenerwowani: „Gdzie reszta rodziny, gdzie są twoi synowie?”. A wtedy mój mąż wyraźnie wystraszony też krzyczał do nich rozpaczliwie tak: „Nie mam rodziny, nie mam synów. Jestem sam”. Oni jednak widać mu nie uwierzyli, bo strasznie zaczęli się na nim mścić, najpierw połamali mu ręce a potem obie nogi. Tak umęczonego, na wpół żywego wrzucili do ognia. Mój mąż, a twój wujek Kaziu zginął wtedy w płomieniach w strasznych męczarniach. Ja tymczasem siedziałam w ukryciu przez dwa dni i bardzo cierpiałam po stracie mojego ukochanego męża Ignasia. Po pewnym czasie wyszłam na zewnątrz i zobaczyłam, że wszystko zostało spalone, a po moim mężu nie było nawet śladu. Nie pamiętam jednak co się działo dalej z moja ciocią, po tym jak wyszła ze schronu, pewnie w jakiś szczęśliwy sposób dostała się do Polski.
Tymczasem ja i moja rodzina, gdy tylko dojechaliśmy do rogatek miasta Uściług, utknęliśmy w długim korku furmanek pełnych uciekających ludzi, zupełnie tak jak my. Okazało się, że na drewnianym moście stoją Niemcy i sprawdzają wszystkich wjeżdżających do miasta. W tym czasie za nami ustawił się już długi korek, może nawet taki, jaki był jeszcze przed nami. Gdy zbliżyliśmy się już do tego mostka do naszej furmanki podeszło dwóch uzbrojonych chłopów ukraińskich i szli dalej z nami, prowadząc nas tam gdzie mieli rozkaz nas odprowadzić. W ten sam sposób eskortowane były wszystkie furmanki z uciekinierami. Zanim to się jednak stało do naszej furmanki podeszła niezauważona nasza znajoma sąsiadka Ukrainka, która wzięła za rękę mojego starszego brata Mariana i powiedziała do niego cicho: „Chodź szybko i nic się nie odzywaj! To ci uratuję życie!” Marian zaufał jej i poszedł, a ona odprowadziła go gdzieś na bok, a potem wróciła jeszcze raz, tym razem po mnie. Złapała mnie za rękę i powiedziała tak: „Chodź szybciutko, uciekaj, bo was wybiją!”. Jednak ja się wyrywałam i krzyczałam przy tym: „Ja chcę być z mamą, jak mamę zabiją, to i niech mnie zabiją!”. Mama moja też mnie gorąco namawiała, abym uciekała z tą Ukrainką, mówiła tak: „Uciekaj tam do Mańka, bo zginiesz!” Gdy ja upierałam się, że nie chcę iść, że nie odejdę od mojej mamy, zauważył te targi jeden z ukraińskich żołnierzy, natychmiast podleciał do tej Ukrainki i uderzył mnie kolbą po rękach, a potem brutalnie odepchnął w stronę naszej furmanki. Żołnierze Ukraińscy chcieli chłopca zabrać z powrotem do naszej fury, ale ta Ukrainka ochroniła go, mówiąc że to jej syn. Marian po wojnie opowiadał mi to osobiście, mówił tak: „Kiedy banderowcy chcieli mnie wrócić na naszą furmankę, nie pozwoliła na to, upierała się, że jestem jej dzieckiem.”. Nie są to jedyne dowody na to, że eskortowali nas Ukraińcy i że to oni planowali straszną masową rzeź, setek niewinnych Polaków. Poznałam ich także po ich mowie, mówili bowiem bardzo dobrze i swobodnie po ukraińsku.
Pamiętam, że eskortujący nas partyzanci – bandziory przyprowadzili nas na jakiś plac miasta, przy jakiejś drodze i tam ustawili nas wszystkich w szeregu, furmanka przy furmance, a następnie uważnie nas pilnowali. Zebrało się nas około 40 furmanek, a może nawet więcej, na każdej z nich całe polskie rodziny, starsi, młodsi i dzieci. Ludzie musieli być nie tylko z naszej kolonii, ale z całej najbliższej okolicy, a przecież to byli już tylko ci, co zdołali ujść z życiem spod rezunowej siekiery. Siedzieliśmy cały dzień i nigdzie się nie ruszaliśmy, a przecież to była zima, na dworze był duży mróz, przynajmniej kilkanaście stopni poniżej zera. Mieliśmy pewność, że pilnujący nas chłopi to Ukraińcy, dlatego ludzie byli coraz bardziej niespokojni w oczekiwaniu na to co ma się wydarzyć. Niektórzy widząc przechodzących Niemców starali się z nimi rozmawiać i prosili, aby nas wzięli pod swoją ochronę, kiedy jednak zauważyli, że żołnierze niemieccy w ogóle nie reagują na ich prośby mówili miedzy sobą zatrwożeni tak: „Oni nic nam nie pomagają, ale jeszcze nas pilnują, abyśmy czasem stąd nie pouciekali. Oni muszą być w zmowie z Ukraińcami.”. Nasza sytuacja była więc bardzo dramatyczna, ludzie obawiali się, że nas tu Ukraińcy za zgodą Niemców wszystkich wybiją, ludzie gorzko powiadali: „Tutaj już nikt nie uratuje, bo Niemcy są w zmowie z Ukraińcami i nas tutaj dziś wybiją!”. Ludzie byli wyraźnie zrezygnowani, opuszczały ich siły, bardzo się przy tym bali i coraz bardziej żarliwie się modlili, oczekując już właściwie zbiorowej egzekucji.
Pamiętam, że gdy na dworze powoli zaczęło robić się szarawo, na środek placu wyszedł jeden z tych pilnujących nas Upowców i wydał rozkaz, aby wszyscy zeszli z furmanek i stanęli rzędem obok swoich wozów. Ja i cała moja rodzina posłusznie ustawiliśmy się rzędem przy naszej furmance. Moją dwuletnią siostrzyczkę Leokadię, moja mama trzymała na rękach. Wtedy dwóch, do tej pory stojących przy naszym wozie Ukraińców przystąpiło do sprawdzania naszych furmanek, czy czasem nikt się nie ukrył w pościeli i miedzy innymi rzeczami. Ludzie już bardzo płakali i jeszcze żarliwiej modlili się o zmiłowanie i życie dla nich i ich rodzin, wołali do Boga, aby ich ocalił od niechybnej śmierci z rąk ukraińskich siepaczy. W tym czasie czterech Ukraińców wytoczyło duży karabin, to było coś na kółkach, z dużą lufą, długą na dwa metry, a następnie ustawili na placu, dosłownie naprzeciwko nas, lufą wprost do naszego, długiego rzędu ludzi. Po chwili wystrzelili z tego karabinu, jakby na pokaz. Może chcieli nas w ten sposób jeszcze bardziej przestraszyć, kosztem „Polaczków” nieco się zabawić, albo po prostu próbowali broń, czy w odpowiednim momencie się nie zatnie. Po chwili jeden z tych Uraińców przejechał tą straszną lufą karabinową, po całym naszym rzędzie ludzi, zupełnie tak, jak by do nas celował. Pamiętam, że robił to dokładnie i powoli, niejako wcelowywał się w nas, a przecież patrzyły na to takie dzieci, jak ja i wiele młodszych. To było potworne, naprawdę trudno wyrazić, co człowiek czuje w takim momencie, przecież ta długa lufa wymierzona wprost naszych serc i twarzy, właściwie w każdej chwili, mogła zacząć wyrzucać w naszym kierunku ukraińskie „pocałunki, kwiaty i prezenty”, na naszą ostatnią drogę. W tym momencie ludzie i my wszyscy byliśmy już przekonani, że zaraz przyjdzie po nas śmierć, aby zabrać nas z tego bez wątpienia łez padołu. Wciąż było słychać płacz i potężniejącą z każdą chwilą modlitwę. Mój tato zdjął czapkę, a ja bardzo blada, kurczowo trzymałam się spódnicy mojej mamy. Ta katorga trwała przynajmniej kilka minut. Nie przypominam sobie, czy zabrali nam wtedy konie. I własnie wtedy, w szalonym pędzie wjechał na plac konno, jeszcze inny ukraiński partyzant i zaczął głośno krzyczeć: „Na pomoc, na pomoc!” W tym momencie zrobił się duży popłoch między pilnującymi nas banderowcami-bandziorami, szybko zostawili nasze furmanki, ciężki karabin załadowali na wóz i odjechali w kierunku naszej wsi Karczunek Wołyński, gdzie właśnie toczyła się ostra bitwa partyzancka. Jak się później dowiedziałam nasi wspaniali AK-owcy przyszli z pomącą mordowanym naszym sąsiadom, dając wtedy atakującym Ukraińcom ciężkie baty.
Dowiedziałam się tym już po wojnie, w naszym domu w Siedliskach od Polaka, pana Józefa Szewc, który osobiście opowiadał mojej mamie, jak on sam i jego towarzysze broni z oddziału Armii Krajowej przyszli nam ze zbawienną pomocą. Pan Józef mówił wtedy tak: „Jakby nie nasza partyzantka, to nikt by z Was nie przeżył, bo by Was tam w Karczunku, a potem na tym placu w Uściługu wszystkich wybili!”. Opowiadał przy tym, że tego dnia o mało całkowicie nie zlikwidowali atakującego, ukraińskiego oddziału, w każdym razie sporo tego dnia banderowców wybili, mówił tak: „Z naszego oddziału zginęło tylko parę żołnierzy, natomiast zrobiliśmy wtedy dobrą robotę, dużo ich żeśmy natłukli i gdyby nie ta pomoc z Uściługa, to bylibyśmy wszystkich ich tam wybili.”. Po wojnie pan Józef Szewc także osiadł w naszej wsi Siedliska pod Zamościem i tu założył rodzinę, niestety już nie żyje. Zanim jednak zmarł poinformował nas, że jego oddział Armii Krajowej atakował od strony lasów, położonych w okolicy Piatydnii”.
18 lutego 1944 r. we wsi Iwanie Puste pow. Borszczów Ukraińcy zamordowali 21 Polaków. Zamordowanym wycięto języki, wykłuto oczy, obcięto ręce i nogi. Żandarmeria, której podano nazwiska rozpoznanych sprawców mordu, poprzestała na spisaniu protokołu.
Fragment wspomnień Marii Jaskuły z Radziszowa opublikowany przez Janusza Bierówki:
„Miejscowość w której mieszkali położona była na samym cyplu młodego państwa polskiego. Od ich domu do granicy z Rumunią było około 5 km, a do granicy ze Związkiem Sowieckim około 2 km. W pobliżu ich domu była też ostatnia polska stacja kolejowa Iwanie Puste. (…) Na dzień 17 lutego 1944 r. zaplanowano zaręczyny młodej Ireny Urban z Polakiem z sąsiedniej miejscowości z Borszczowa, jak do protokołu w katowickiej prokuraturze w marcu 2004 r. zeznała Pani Ewa Bosakowska, z domu Mierzwińska, rówieśnica Pani Marii Urban, a najbliższa sąsiadka z rodzinnej wsi.
Ten szczegół pamięta też Pani Zofia Urban, wdowa po Józefie, urodzona 28.08.1932 r. we Lwowie, doskonale znająca przeżycia swojego męża. Pani Ewa wspomina – narzeczony Ireny Urban nazywał się Leszek Bielawski i był synem majora Wojska Polskiego. Leszek pracował w okresie okupacyjnym z Panem Władysławem Urbanem, swoim niedoszłym teściem w Kudryńcach, w punkcie odbioru tytoniu. /…/
Na tę noc, z 17 na 18 lutego, z uwagi na to, że miało być wielu gości w domu Urbanów, kolega Józefa Urbana, Iwan Bojko – Ukrainiec, zaprosił przyjaciela na noc do siebie. Dom Bojki również był w tej samej wsi, ale oddalony o około 100 metrów od domu Urbanów. Józef przystał na tę propozycję, będąc świadomym, że na tę noc w ich rodzinnym domu miała zostać przyszła teściowa jego siostry, Leszek i ich woźnica. Wujek Józef miał wówczas 17 lat, był prawie dorosły – zaznacza Pani Irena. /…/ Przyjechali goście, a wśród nich tak wyczekiwany przez Irenę ukochany narzeczony. Biesiada, opowiadania, śmiechy i podniosła, radosna atmosfera trwały w najlepsze. Były przecież powody do radości. Zbliżała się już godzina 11 w nocy, gdy ktoś z uczestników zaręczyn zauważył, że za oknem są jacyś ludzie. Na tę noc jak nigdy, nie zamknięto i nie zaryglowano dużych i ciężkich drzwi wejściowych. Na jakąkolwiek reakcję ludzi będących w środku domu, było już za późno. Zaczęło się strzelanie. Zaatakowano ich dom! Babcia moja porwała dwie córki stojące najbliżej, Władysławę i Marię i przygarnęła do siebie, po czym poleciła im i małemu Tadzikowi uciekać na strych, a potem aby wyskoczyli przez okienko i uciekali gdziekolwiek, byle tylko znaleźli schronienie. Już wszyscy wiedzieli, że grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo. Pani Maria relacjonowała córce, że aby dostać się na strych, trzeba było wyjść po drewnianej drabinie, a drzwi na strych, to była taka zamykająca się klapa powały (drewnianego sufitu). Gdy babcia ich wyprowadziła i zatrzasnęła klapę za sobą, Maria, Tadzik i Władysława usłyszeli strzały wewnątrz domu, a niektóre kule nawet przeszyły te drewniane strychowe drzwi. Przerażenie było ogromne. W tych sekundach moja mama zdała sobie sprawę, że napastnicy zabili jej mamę, a moją babcię. W domu rozlegały się przerażające krzyki napastników i ich ofiar. W tym czasie na strychu trójka rodzeństwa zauważyła, że pod okienkiem, którym mama poleciła im wyskoczyć, stoją jacyś mężczyźni i ich konie. Wtedy postanowili szybko uciekać przez strych do mieszkania ukraińskiej rodziny, gdzie mieszkała maleńka Hania. Gospodarza nie było tej nocy w domu, a mama Hani już zrozumiała, co dzieje się w sąsiednim mieszkaniu. Wiedziała, że zagraża im wszystkim wielkie niebezpieczeństwo, że za ścianą rozgrywa się tragedia. Mimo przerażenia nie odmówiła im schronienia. Każdego gdzieś ukryła. Mamę moją wsadziła do łóżka, w którym spała Hania pod wielką pierzynę – mówi Pani Irena. Przerażony Tadzik schował się do wnęki pod piecem, gdzie suszyło się drewno na opał. Wszedł tam podobnież jak kot, w najdalszy kąt. Gdzie schowała się ich siostra Władysława, nie wiadomo. Maria przerażona drżała pod pierzyną, prawie wstrzymując oddech, nie tylko ze strachu o siebie, ale i by usłyszeć wszystko, co dzieje się za ścianą. Ciągle było słychać wrzaski, jęki – kontynuuje wspomnienia mamy Pani Irena. W końcu wszystko ucichło. Po krótkiej chwili przerażającej ciszy i dolatujących rozmów w języku ukraińskim, dwóch mężczyzn wpadło do mieszkania, gdzie ukrywała się trójka rodzeństwa. Najpierw odnaleźli ciotkę Władysławę i pod groźbą, przystawiając jej karabin do głowy, przymuszali ją, by wydała im wszystkie ich konie. Dziadkowie mieli wówczas duże gospodarstw. Chyba z pięć koni, kilka krów, sporo świnek i innych zwierząt domowych. Jak zawsze relacjonowała moja mama, w ciotce Władysławie, choć zapewne była mocno przerażona, tkwiła jeszcze wielka duma i dlatego miała odpowiedzieć Ukraińcom, że dotychczas ani ona, ani konie im nie służyły, więc i teraz też służyć nie będą. Napastnik jednak stanowczo zażądał: „a jednak wyjdziesz i wydasz mi te konie” – zacytowała wypowiedź napastnika pani Irena, którą często powtarzała Pani Maria. Pomimo stawiania oporu przez ciotkę, bandyta wyprowadził ją z domu na podwórko, a wystraszony do granic możliwości mały Tadzio opuścił w tym momencie kryjówkę i pędem pobiegł za starszą siostrą. Mama zapamiętała jeszcze słowa Ukraińca, który miał powiedzieć do chłopca: „dobrze że jesteś, chodź z nami, pójdziesz tam, gdzie twoi mama i tata”. Mama wspominała też, że choć nie widziała napastników w izbie, to słyszała że zwłaszcza jeden z nich mówił bezbłędnie po polsku. Drugi z napastników biorących udział w akcji w tym mieszkaniu zaczął szukać kolejnych ukrytych. W pewnym momencie podniósł pierzynę i ujrzał tam trzynastolatkę w ubraniu. Domyślił się, że uciekła z pogromu i jest córką Urbanów, jednak nie zabrał jej stamtąd. Ponoć Ukrainka, gospodyni tego mieszkania miała wyratować małą Marię mówiąc, że to jej córka. Bandyta odpuścił i wyszedł. Po krótkim czasie Maria usłyszała dwa pojedyncze strzały. Zdała sobie sprawę, że jej siostra i braciszek zostali zastrzeleni! Po przerażająco długiej nocy, podczas której nie zmrużyła oka i trwała w wielkiej niepewności, gdy już robiło się widno, Maria wyszła spod pierzyny i postanowiła pójść do swojego mieszkania. Ukrainka, u której spędziła tę noc, ponoć pomimo usilnych próśb, nie była w stanie jej powstrzymać. Najbliżej wejścia do swojego mieszkania Maria ujrzała zastrzeloną Władysławę i Tadzika bez butów. Siostra trzymała go w objęciach, bo wybiegł za nią boso. To był obraz, w który nie chciała wierzyć całą noc. Gdy weszła dalej zmroziło ją! Ujrzała swojego ojca zarąbanego siekierą. Narzędzie zbrodni leżało obok ofiary. Mama Marii leżała zastrzelona na podłodze w kuchni, ale wszystko wskazywało na to, że zabito ją przy stole, po czym osunęła się na podłogę. Na stole i w wysuniętej szufladzie było pełno krwi. Mietek i Irena zginęli od strzałów. Matka Leszka Bielawskiego również była zastrzelona, a on był wyjątkowo zmasakrowany nożem. W ręce trzymał latarkę (naftową lampę przenośną). Ułożenie zwłok sprawiało wrażenie, jakby chował się przed napastnikami pod łóżko, a ci cięli go nożami po rękach. Z tego wynika, że tak długo dźgali nożem, aż trafili w serce. Wszystko wskazywało na to, że na nim mścili się najbardziej. Stangret – Ukrainiec, też był zastrzelony, znaleziono go pod łóżkiem. Inny obrazek, jaki Maria zapamiętała z tych ciężkich chwil, to obecność pierza z podartych pierzyn i poduszek. Było ono sklejone z niewyobrażalną ilością krwi na podłodze. Te zastygłe już strugi i kałuże krwi rozlane były po wszystkich pomieszczeniach! Gdy dziewczynka była jeszcze w środku, do domu weszli Niemcy, z pewnością powiadomieni zostali o ukraińskiej zbrodni na rodzinie Urbanów. Jeden z nich wyciągnął mamę z mieszkania mówiąc łamaną polszczyzną; „chodź stąd, to nie jest widok dla dziecka”, a sam był bardzo przerażony widokiem, który zobaczył. Na podwórko dotarł też brat mamy, który się uratował dzięki noclegowi u Iwana i zabrał siostrę Marię z powrotem do mieszkania sąsiadki Ukrainki, gdzie spędziła poprzednią, tragiczną noc. Wtem mama moja, w tym całym zgiełku panującym na zewnątrz zwróciła uwagę na wycie psa dochodzące zza innej ściany, jakby z mieszkania sąsiadów, Państwa Choinów. To było nieznośne, przerażające wycie – wspominała mama po latach. Przemknęła się między tłumem na podwórku i weszła do mieszkania Choinów. Zastała tam martwą sąsiadkę, panią Alfredę z roztrzaskaną głową, przy której zwłokach leżał pies wilczur i przeraźliwie wył! Sąsiadka była w 9 miesiącu ciąży! Tej nocy pana Choiny na szczęście nie było w domu. Bardzo trudnym momentem, jak wspominała mama Pani Ireny, były przygotowania do pogrzebu. Ci którzy przeżyli, musieli uprzątnąć dom, usunąć ślady tragedii. Trzeba było zmyć krew i posprzątać po rabunku. Ukraińcy przyszli tam nie tylko po to aby zabić, ale również aby ukraść, co tylko się dało. Mieli na to całą noc. Ograbili dom nawet z ubrań. Maria i Józef nie mieli w co ubrać swojej mamy do trumny. Na nogi założyli jej jakieś stare pożyczane buty. Jakiś stolarz ze wsi zrobił sześć zwykłych trumien. Na cmentarzu przygotowano wielki grób – obszerny dół. /…/ W niedługim czasie przyszedł do nich Józef Urban z informacją o tragedii i niektórzy z rodziny Mierzwńskich poszli na miejsce zbrodni. Wybrała się również i Pani Ewa. Jeszcze dziś to wydarzenie wspomina z przejęciem: gdy weszłyśmy z mamą do kuchni, zobaczyłam tam na podłodze zwłoki Leszka Bielawskiego, Władysławy Urban oraz jej rodziców Władysława i Pauliny Urbanów. Spod łóżka wystawały czyjeś ręce, potem mówiono, że to tego furmana, który przywiózł Bielawskich. Poza ciałami widziałam w domu wielki bałagan, pełno piór z porozrywanych poduszek, powywracane meble, pozrywane firanki. /…/ Po tragedii Maria i Józef nie zamieszkali już w dawnym swoim mieszkaniu. Pan Choina zabrał ich do Mielnicy. Wszystko, co dało się tylko zabrać z domu Urbanów, a czego ukraińscy napastnicy nie zdołali ukraść, zabrali ze sobą. W spiżarni pozostała ćwiartka krowy, wyroby wędliniarskie ze świni, jakieś zboża, nasiona, wielkie słoje miodów, suszone grzyby itp. Pan Choina zdeponował to wszystko gdzieś koło stacji w Mielnicy. Zapewne z myślą o przewiezieniu tych rzeczy wraz z sierotami do rodziny w Radziszowie. Wtedy Ukraińcy i jego zastrzelili. Zwłoki Pana Choiny i Bronisława Sokołowskiego znaleziono w pobliżu stacji kolejowej w Mielnicy. Zginęli w dniu 29 lutego 1944 r., zatem w 12-tym dniu po napadzie na Urbanów. Ten fakt doskonale pamięta Pani Ewa Bosakowska, bo świadkiem odnalezienia zwłok był jej ojciec, Pan Jan Mierzwiński, który w tym dniu pełnił służbę na kolei w Mielnicy. Sytuacja ocalałych dzieci bardzo się skomplikowała, przede wszystkim znów sparaliżował je strach. Ocalałe dobro przepadło, a nadzieja na wyjazd do krewnych oddaliła się. Rodzeństwo bało się również wrócić do rodzinnego domu. Marią zaopiekowała się jakaś Polka z Mielnicy, a Józef wkrótce wcielony został do służby wojskowej. Gdy w czerwcu 1944 r. Mierzwińscy wrócili do swojego domu w Iwaniu Pustym, przygarnęli Marię. Mieszkali razem jeszcze do stycznia 1945 r. Dopiero w drugiej połowie stycznia, Pan Mierzwiński załatwił wagon, którym jego rodzina razem z Marią i Józefem udała się do Polski. Było to w dniu 25 stycznia 1945 r.”.
17 lutego 1944 r. we wsi Gniłowody pow. Podhajce Ukraińcy zarąbali siekierami 7 Polaków.
Relacja Marii i Leszka Jazowników:
„Po raz pierwszy banderowcy zaatakowali 17 lutego 1944 roku. W mroźny wieczór kilkuosobowa grupa Ukraińców przebranych w rosyjskie mundury, zagrabione w czasie odwrotu armii sowieckiej, wkroczyła do wsi. Uzbrojeni mężczyźni przybyli pod dom Piotra i Paranii Lasków. Na ich widok mężczyzna uciekł na strych, zaciągając za sobą drabinę. Brzemienna kobieta została przy małym dziecku. Nie znalazłszy jej męża, upowcy przywiedli do sieni schwytanego wcześniej 30-letniego Władysława Laskę, ok. 40-letniego Mateusza Olszewskiego i 28-letniego Franciszka Laskę. Postanowiono mężczyzn zarąbać siekierami. Pojmani nie mogli liczyć na litość ukraińskich siepaczy. Okrucieństwu banderowców towarzyszył niespotykany cynizm. Od schwytanych co rusz żądali, aby nieco inaczej układali głowy na drewnianym progu domostwa. Przykładali siekierę do ich szyi, przymierzając się do zadania śmiertelnego uderzenia. Mężczyźni, sparaliżowani strachem, czy też może przeświadczeni, że – wobec niemożliwości uwolnienia się – najlepszym dla nich rozwiązaniem będzie skrócenie czasu egzekucji, posłusznie wykonywali polecenia oprawców. Wreszcie siekiera grzęzła w karkach ofiar. Krew szerokimi strumieniami zalewała podłogę. Po jakimś czasie banderowcy odeszli, pozostawiając ciała pomordowanych.
Wkrótce po tym zdarzeniu Parania powiła dziecko. Urodziło się ono karłowate. W tragiczny wieczór banderowcy zabili siekierami jeszcze czterech innych mężczyzn. Około godziny 20.00 pojawili się w zagrodzie Piotra i Stefanii Piątaków. Kobieta przędła wełnę przy nikłym świetle lampki naftowej, gdy banderowcy zastukali do okien. Właściciel posesji, silny 40-letni mężczyzna, szybko podskoczył do drzwi i zaparł je z całych sił. Oboje małżonkowie głośno krzyczeli, prosząc o ratunek. Nikt nie przybył z pomocą. Tymczasem napastnicy, nie mogąc sforsować drzwi, wybili okno kolbami karabinów i wskoczyli do mieszkania. Strzelili do Piotra Piątaka. Gdy ten usunął się na ziemię, ugodzili go siekierą w głowę. Stało się na oczach jego żony Stefanii (będącej w siódmym miesiącu ciąży) oraz ich 9-letniej córki. Niedługo później przyszło na świat dziecko Stefanii. Przeżyło ono zaledwie 3 miesiące.
Po dokonaniu mordu w domu Piotra i Stefanii Piątaków banderowcy zabili siekierą 24-letniego Jana Bokłę. W podobny sposób pozbawili życia 18-letniego Stanisława Kulczyckiego. Odrąbali mu głowę na oczach jego 6-letniego bratanka Henryka Kulczyckiego. Serię okrutnych rzezi dokonanych 17 lutego zakończyło zabójstwo ok. 30-letniego Stanisława Iwaczewskiego. Okoliczności jego śmierci nie są bliżej znane. Wiadomo tylko, że zginął od uderzeń siekiery”.
Po wojnie do Łężycy przybyło 40 rodzin cudem ocalałych od rezuńskich siekier. Wszystkie mieszkały we wsi Gniłowody, leżącej na terenach dzisiejszej Ukrainy.
To była pierwsza, ale nie ostatnia akcja Ukraińców w Gniłowodach. I wcale też nie najbardziej krwawa. Taka miała miejsce 5 stycznia 1945 roku, gdy w bestialski sposób zamordowanych zostało 36 osób. Już w pierwszych dniach stycznia, tuż przed Świętem Trzech Króli, pojawiły się złowróżbne plakaty z napisem: „Świeca na stole, siekiera na czole”. Ludzie, którzy przeżyli tę rzeź, schronili się w Podhajcach. Pół roku później ruszyli transportem na zachód i osiedlili się właśnie w Łężycy. Po latach, z inicjatywy mieszkańców, na placu przy kościele stanął Pomnik Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez Ukraińców z OUN-UPA. Później pojawiły się kolejne tablice upamiętniające ofiary ludobójstwa dokonanego w latach 1939-1947 przez OUN-UPA na Kresach, które nie mają swoich grobów. Dwa lata temu dołączyły nowe, kamienne tablice poświęcone pamięci Polaków, w tym szczególnie nauczycielom zamordowanym na Kresach. W krypcie Pomnika złożono poświęconą ziemię z Huty Pieniackiej.